Powietrze było ciepłe, wilgotne i pachniało buczyną i sosną, lasem przez który szedłem od pół godziny. Idąc słuchałem jak ptaszkowie rozprawiają zapewne o obfitości malin na krzakach po drugiej stronie polany, albo wczorajszym deszczu co to był zdecydowanie za mało obfity.
Szedłem w kierunku starej żwirowni opuszczonej ponad sto lat temu. Tam miałem swoją oazę, miejsce zwierzeń.
Las zdążył już zabliźnić wiele ran po dawnym wyrobisku, posyłając doń wiotkie brzozy, śliczne i radosne panny szumiące liściastą fryzurą. Było w tam coś co mnie przyciągało. Jakaś subtelna nić głębokiego odczuwania łączyła mnie z tym miejscem, a ja po prostu lubiłem tam być.
Po prostu być tam dla odnalezienia ciszy.
Gdy dotarłem do pierwszej skarpy górującej na kilkanaście metrów nad dnem wyrobiska wiedziałem, że jeszcze chwila i znajdę się w mojej osobistej pustelni.
Wyrobisko w tym miejscu było gęsto porośnięte młodymi brzozami, siedziałem na jego skraju i oddychałem. Czułem skupienie energii całego lasu, skoncentrowaną właśnie tu gdzie siedzę. Mocną, żywą i gęstą energię uzdrawiania, którą leśna mądrość posyłała do opuszczonej żwirowni, by ponownie okryć życiem nagi piasek dawnych wyrobisk.
Milcząc prosiłem las o przyzwolenie wejścia w źródło życia, to leśne, lepkie, ŻYWICZNE źródło pradawnej mocy stwarzania.
Dostawałem to przyzwolenie. Zawsze gdy prosiłem, kapała na mnie niczym kroplówka, miodowa lepkość esencji życia a ja czułem jak rośnie we mnie las.
To było gdym miał lat naście... ale las we mnie nigdy nie przestał szumieć, a teraz wydaje owoce, których się nawet nie spodziewałem.
Slawomir Podsiadlowski
Zdjęcie z internetu

Comments